Każdy dzień jest inny, nawet jeśli niektóre wydają się dla nas takie same. Każdego dnia, spotyka nas coś innego, co w jakimś stopniu odmienia nasze życie. Czasem na lepsze, czasem na gorsze. Wszystko to wpływa na nas, nawet, jeśli nie jesteśmy w stanie tego dostrzec. Każdego dnia uczymy się czegoś nowego, przeżywając wiele sytuacji na swój własny sposób. Walczymy o to co dla nas ważne, oddając temu całe swoje serce. Już od rana zaczynamy od początku swoją drogą, czasem stając przeciwko wszystkim. Z całych sił staramy się utrzymać przy swoich postanowieniach, próbując pokonać przeciwności losu. Szukamy w sobie siły, która pomogłaby nam przejść przez to wszystko. Nawet, jeśli mamy świadomość, że już dawno jej nam brakuje. Zbyt wiele jednak poświęciliśmy, by teraz nagle odpuścić. Głównie dlatego wciąż od nowa zaczynamy swój marsz do głównego celu, zbliżając się do niego co raz bardziej. Jest na wyciągnięcie ręki i nawet kolejny upadek nie potrafi tego zniszczyć. Upadamy, by wstać i iść dalej, czując w środku, że tak musi być. Wydaje się, że nie moglibyśmy znieść monotonii szczęśliwego i pięknego życia jakie nie raz oglądamy w filmach czy bajkach. Oderwane od rzeczywistości nie robią już na nas wrażenia i już dawno przestaliśmy żyć marzeniami o ty aby nasze wyglądało podobnie. Tutaj, wśród szarej rzeczywistości czujemy się wyjątkowi mogąc codziennie rozpoczynać naszą walkę, by wieczorem kończyć jej kolejny etap zwycięstwem.
Niepewnie podążam za tłumem, w stronę stadionu olimpijskiego. Już za niecałą godzinę rozpocznie się wielka ceremonia otwarcia a ja obiecałam, że zrobię kilka zdjęć do rodzinnego albumu. Tak, abyśmy za kilka lat mogli wspominać te piękne dni. Oczywiście, jeśli tylko chłopcy się popiszą i zdobędą złoty medal. Wszyscy przybyli tutaj aby go zdobyć i tylko ten z najcenniejszego kruszcu można uznać za sukces. Chłopcy doskonale zdają sobie z tego sprawę, całkowicie oddając się przygotowaniom do otwarcia i pierwszego meczu. Nasze kontakty z nimi zostały ograniczone niemal do minimum, co pewnie załamało nie jedną z przybyłych tutaj dziewczyn, które nie były zbytnio zainteresowane pożytecznym spędzaniem czasu. Niestety, ale miałam okazję spotykać je, podczas ich wędrówek do pobliskich salonów kosmetycznych. W końcu należy zadbać o dobry nastrój, szczególnie podczas Igrzysk. Wymuszam delikatny uśmiech na widok kilku znajomych twarzy, odruchowo szukając schronienia w tłumie kibiców. Nie mam dziś najmniejszej ochoty wysłuchiwać narzekań na angielską pogodę, która podobno źle wpływa na cerę. Pierwszy raz w życiu o czymś takim słyszałam, poza tym jak na Londyn ostatnie dni są naprawdę zaskakująco ciepłe i słoneczne. Również dzisiejszy wieczór jest tak przyjemny i pogodny, że chwilami mam ochotę zawrócić i spędzić czas na zwiedzaniu. Wtedy na pewno czułabym się o niebo lepiej. Nie zamierzam, bowiem ukrywać, że ceremonia otwarcia nie jest dla mnie spełnieniem marzeń. Idę tam tylko z jednego powodu i to wystarczająco naciąganego, aby budził moje wątpliwości. Przecież tam będzie mnóstwo fotografów i członków rodzin, którzy na pewno zrobią mnóstwo zdjęć. Nie mam, więc zielonego pojęcia dlaczego Samuel aż tak naciskał na moją obecność. Doskonale wiedząc, że fotografem jestem beznadziejnym. Nie zmieni tego nawet super nowoczesny aparat z mnóstwem funkcji, o których nie mam zielonego pojęcia. Podobno mam go tylko trzymać, a on samo będzie robił zdjęcia, ale znając moje możliwości nawet to się nie uda. Zagryzam mocniej zęby, gdy tłum zaczyna się zacieśniać i czyjś łokieć ląduje w okolicy moich żeber. Tak, wtapianie się w tłum aby uciec od moich wspaniałych towarzyszek imprezy było kolejnym złym pomysłem dnia dzisiejszego. Wzdycham cicho, próbując dostać się na prawą stronę korytarza, aby dołączyć do członków rodzinny całej naszej delegacji. Oczywiście, zanim mi się to udało, zostałam niemal zmiażdżona przez jakiś rozszalały i rozkrzyczany tłum, który niemal wgniótł mnie w ramach miłego pożegnania. Ja wiem i rozumiem, że to wielka impreza i każdy się bardzo cieszy, ale wszystko ma swoje granice. Uśmiecham się jednak z ulgą z całkowitą pewnością, że najgorsze już za mną. Według wskazówek kieruje się wolno na miejsce, w którym się umówiliśmy. Wsuwam dłonie do kieszeni białej bluzy, wbijając wzrok w jasny punkt znajdujący się daleko przede mną. Czuje się jakbym szła na własną egzekucję i gdzieś tam za rogiem czeka na mnie wielka gilotyna, a oszalały tłum ma już przygotowane różne warzywa i przedmioty, żeby mnie nimi obrzucić. Moja wyobraźnia zaczyna szaleć a ja wynajduje przy okazji mnóstwo argumentów, które utwierdzają mnie jedynie w przekonaniu, że najlepszą opcją będzie odwrót. Samy i tak nie zauważyłby pewnie mojej nieobecności a ja w tym czasie mogłabym zrobić coś pożytecznego. Uśmiecham się do siebie na samą myśl, że mogłabym pójść, choćby do mojej ukochanej filharmonii. Co prawda tylko i wyłącznie w roli widza, ale to zawsze coś. Brakuje mi tego specyficznego nastroju jaki zawsze tam panuje. Jedynym minusem wydaje się zobaczenie kogoś innego na moim miejscu. Oglądanie i słuchanie tych wszystkich utworów z zupełnie obcej mi perspektywy i z pełną świadomością, że to co było nigdy nie wróci. Kręcę delikatnie głową, starając się wyrzucić z niej wszystkie te myśli. Doskonale wiem, po co i dla kogo tutaj jestem. Teraz muszę się tylko tego trzymać. Samuel nigdy, by mi nie wybaczył, gdybym zawiodła go w tak ważnym momencie jego życia. Kolejny raz pokazałabym, że nie jest dla mnie wystarczająco ważny żebym, choć na krótki moment zrezygnowała, choć z części własnych potrzeb. Wewnętrznego egoizmu przez, który do tej pory to ja byłam najważniejsza i to w okół mnie kręcił się cały nasz świat. Właściwie to mój, jego nie było i chyba dopiero teraz zaczyna powoli to do mnie docierać. Zarówno jak i świadomość, że moje poczucie własnej wartości i pewność wyjątkowości to zjawisko zupełnie nienaturalne, które nie powinno być miejsca. Przecież to on jest gwiazdą, a ja tylko małą, byłą pianistką. Rzeczywistość bywa brutalna i zazwyczaj uderza w nas w najmniej oczekiwanym momencie. Uśmiecham się z ulgą, gdy do mojego docelowego miejsca dzieli mnie już tylko małe przejście i kilka schodów. Gdzieś tam znajdę rodziny naszych reprezentantów i wtopię się w tłum tak, żeby czasami nie znalazły mnie moje, wspaniałe koleżanki. Mina mi jednak rzednie, gdy przypominam sobie o małej plastikowej plakietce, która została na stoliku w moim hotelowym pokoju. Samuel powtarzał mi wczoraj cały dzień żebym czasem jej nie zapomniała. Zostawiłam ją dlatego przy łóżku tuż obok telefonu zamiast już wczoraj wrzucić ją do torebki. Teraz każdy może mnie nazwać geniuszem życiowych porażek. Podobno tutaj zwracają szczególną uwagę na kwestie bezpieczeństwa dlatego bez tego cholernego kawałka plastiku mogłam zapomnieć o wejściu na stadion. Szczególnie, że, kiedy tylko zbliżyłam się do wejścia od razu niemal rzuca się w stronę jakaś niska kobieta w średnim wieku. Zaczyna coś szybko mówić, ale zważywszy na fakt, że w sytuacjach kryzysowych zazwyczaj tracę całkowitą koncentrację skupiam się jedynie na jej irytującym głosie. Staram się wpatrywać w ruchy jej warg, ale do moich uszu dociera jedynie jakiś dziwny bełkot pomieszany z krzykami obecnych już ludzi. W końcu milknie a ja zaczynam się zastanawiać, o co tak naprawdę chodzi i jak wytłumaczyć jej, że zapomniałam tej głupiej plakietki. Mimo wszystko nie wydaje mi się, żeby była aż tak głupia i mi uwierzyła. Jestem przecież izraelskim terrorystą, którzy tuż po rozpoczęciu ceremonii wysadzi cały stadion w powietrze. Nabieram powietrza w usta, by następnie jak najszybciej i najmniej wyraźnie jak potrafię opowiedzieć jej całą historię, wplatając w środek słowa francuskie, niemieckie i jakieś inne dziwne twory, których istnienie jest dość wątpliwe. Niemniej jednak zawsze warto próbować. Ta mała, wredna kobieta wyciąga mnie jednak na korytarz grożąc wezwaniem policji czy ochrony. W tej chwili właściwie wszystko jest mi jedno i moja złość sięga zenitu, co chyba nie ulatuje jej uwadze. Jej tęczówki powiększają się do niesamowitych rozmiarów, gdy z moich ust wydobywa się wiązanka niewybrednych przekleństw. Staram się także uświadomić jej, jak zostanie skrzywdzona, jeśli tylko odważy się mnie powstrzymać przed wejściem na stadion. Zdaje sobie sprawę z tego, że nic nie rozumie, ale spróbować zawsze można. Tym bardziej, że za jej plecami co jakiś czas przechodzą grupki sportowców szykujących się do wyjścia. Dla mnie to oczywiście nadzieja, że wśród nich pojawi się mój, wspaniały mąż i zrobi z tym wstrętnym babskiem porządek. Mogę się poświęcić i nawet oddać tą bobę, którą niosłam całą drogę w torebce. Moja nadzieja umiera zaskakująco szybko, gdy mija nas ktoś z flagą Holandii. Znając, choć trochę alfabet można domyślić się, że moi chłopcy już dawno tędy przechodzili. Wzdycham cicho, wnosząc wysoko oczy i modląc się o cierpliwość. Cała wina na dobrą sprawę leży po mojej stronie i niepotrzebnie się kłócę, ale, skoro już tu jestem, nie mogę tak po prostu odejść. Na dobrą sprawę nie chodzi nawet o zobaczenie tej głupiej ceremonii, ale postawienie na swoim. Jestem tam zdeterminowana, że jeśli będzie trzeba przykleję się jakimś supermocnym klejem do podłogi. Kiedy między nami zaczyna panować zaskakująca cisza i żadna z nas już nie wykrzykuje bliżej nie znanych nam słów, wpadam na genialny pomysł. Przynajmniej tak mi się wydaje w pierwszej chwili, w drugiej jest już nieco gorzej, ale również za późno aby to zmienić. Branie na litość i wzywanie ludzkich uczuć zawsze jest dobre. Szczególnie, że całej naszej scence zaczyna się przyglądać coraz więcej ludzi. Najbardziej zainteresowana i rozbawiona była grupa jakiś wysokich mężczyzn, których wciąż obserwuje kątem oka. Ukazując, im przy okazji moje załzawione i nieszczęśliwe tęczówki. To ich wybrałam na swoje ofiary i, jeśli oni mi nie pomogą, to będzie mój koniec. Totalnie ignoruje moją nową przyjaciółkę, by wbić w nich błagalne spojrzenie. Pewnie i tak nie zrozumieliby, gdybym odezwała się po francusku, a angielski rozumie ta mała. Pozostaje jedynie jako takie porozumienie ruchowe. Niezbyt wyrafinowane, ale sytuacja tego wymaga, tym bardziej, że za ich plecami zaczyna tworzyć się mały korek. Właśnie w tej chwili staje się atrakcją igrzysk olimpijskich. Może kiedyś napiszą o mnie książkę. Przynajmniej tak mogliby mi wynagrodzić ten stres. Kiedy już tracę nadzieje jeden z moich wybawicieli zaczepia moje chodzące nieszczęście. Nie wiem, o co mu chodzi, ale kobieta zaczyna żywo gestykulować rękami. Uśmiecham się z wdzięczności, kiedy jego koledzy stają w okół niej kołem niemal zamykając ją w środku. Odsuwając mnie przy tym na bok, czego ona chyba nawet nie jest świadoma. Przez chwilę wpatruję się w tą grupkę w takim szoku, że nie czuje nawet jak ktoś chwyta mnie za rękę, ciągnąc w stronę wejścia na stadion. Nie dociera do mnie, chyba że po tylu minutach kłótni, gróźb i tym podobnych ona tak po prostu o mnie zapomina. Sportowcy są najważniejsi, ale może mieć przechlapane wpuszczając do środka izraelskiego terrorystę. Teraz tylko wystarczy zdetonować bombę, z czym akurat nie powinno być żadnego problemu. Pierwszy szok mija, gdy znajdujemy się już na schodach między trybunami. Zatrzymujemy się po pokonaniu kilku tak żebym ja była bezpieczna i, żeby mój wybawca mógł szybko wrócić do swoich kolegów. Przez chwilę mierzę go uważnie wzrokiem, uśmiechając się z wdzięcznością. Staram się zapamiętać jak najwięcej szczegółów, żeby potem jakimś cudem znaleźć i podziękować w należyty sposób. Mam jednak dziwną pewność, że tak łatwo o, nim nie zapomnę. Ładne szaro-niebieskie tęczówki i ten niesamowicie ciepły uśmiech wbijają się w moją pamięć wystarczająco mocno. Staram się sklecić jakieś podziękowania, ale wśród coraz głośniejszego tłumu jest to niezwykle trudne. Niewiele myśląc nachylam się delikatnie w jego stronę, by musnąć jego oba policzki w ramach podziękowania.Uśmiechając się ostatni raz, zbiegam szybko po schodach, by jak najszybciej znaleźć swoje miejsce. Znajdując wzrokiem znane mi twarze oddycham z ulgą. Nie popisałam się dzisiaj zbytnio swoją mądrością, ale najważniejsze, że mi się udało. Mam tylko nadzieje, że nikt nie zacznie mnie szukać. Inaczej szykuje się kolejna wielka afera.
-
Zaczynam chyba zahaczać o totalną fantastykę. Trochę to wszystko banalne, ale obiecałam, że będzie i jest. Wiem, że na razie obecność Krzysia jest minimalna i na dobrą sprawę jego obecność nie jest oczywista. Obiecałam jednak , że będzie i nie mogłam tego odwlekać. Im jednak bliżej było do tego odcinka, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że nie mam nawet najmniejszego pomysłu na ich poznanie. Właściwie to zaczynając opowiadanie go nie miałam i postanowiłam iść na totalny spontan. Dlatego właśnie wyszło jak wyszło. Cudem jest, że cokolwiek udało mi się napisać. Zobaczymy jak to będzie dalej.
Pozdrawiam.
Mamuniu, akcja z izraelskim terrorystą była epicka, a nasz Krzyś wykazał się w dziedzinie ratowania kobiet przed zgubą. Albo narażania stadionu na wielkie "bum!". Ale cóż, przynajmniej wiadomo, że dżentelmen z niego. I jakby nie patrzeć, pierwszy pocałunek mają już za sobą *devil smile* Szkoda tylko, że w policzek.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i całuję bardzo, bardzo mocno :*
No proszę jacy nasi chłopcy są pomocni, ale to taka polska mentalność po prostu, a Krzysiu to już w ogóle jeszcze tylko mu rumaka brakowało i mógłby spokojnie jako rycerz występować :D
OdpowiedzUsuńMówiłam Ci już, że uwielbiam Twoje opowiadania? Mówiłam? Jeśli nie to one są po prostu genialne! :D
Galia mnie totalnie rozbroiła w tym rozdziale, nie dość ze przypomina w nim bardzo mnie, nie lubi tłumów, nie zna sie na aparatach to do tego jest zapominalska, tylko w jednym sie różnimy, ja bym odpuścił to jednej góra dwóch utarczkach z tą kobietą która jej nie chciała wpuścić dalej, a ona dzielnie walczyła o swoje az pojawili się rycerze z Polski w tym jedne szczególny i wybawili jaz opresji. Mega pozytywny rozdział i wcale jak dla mnie nie zalatuje fantastyka, jestem zdania że wszystko się w życiu może zdarzyć :)
OdpowiedzUsuńJak ja bym chciała, abym przy mnie pojawili się tacy rycerze i pomogli mi w opresji . Tego, to ja jej akurat bardzo zazdroszczę, chyba kiedyś coś takiego podobnego wykombinuje. Galia dobrze trafiła, bo nasi chłopcy są pomocni, więc damie w opresji zawsze pomogą, szczególnie Krzysiu. Miała naprawdę wielkie szczęście, że pojawiły się akurat nasze Dziki. Tak jakby dar zesłany z niebios:D
OdpowiedzUsuńA co jeśli Krzysiu i spółka wpuścili na stadion terrorystkę i cały stadion, szlak trafi?:D
Już widzę te nagłówki. ''Polscy siatkarze wpuścili na stadion terrorystę z Izraela'' To by było coś:d Sensacja, jak nic:D
Ale bądźmy szczerzy, Galia stadionu w powietrze nie puści:D
Pozdrawiam:*
Hahahha uwielbiam w tym odcinku Galię! Co jak co, ale nie spodziewałam się, że w takich okolicznościach po raz pierwszy zobaczy Igłę ;D
OdpowiedzUsuńWidać jakich w Polsce mamy dżentelmenów! ;p
Zawsze wyciągną pomocną dłoń ;)
No już pisaj kolejny, bo ja chcę wiedzieć jak dalej potoczą się losy Galii i Krzysia :D
Pozdrawiam ;*
Jest świetnie! :) To w końcu ten izraelski terrorysta wysadził stadion? ;) No cóż Galia tak bardzo przejęła się tą ceremonią,ze w sumie zapomniała o najwazniejszym. Jak dobrze,ze pomógl jej ON! Już chyba każdy wie o kogo chodzi ;) Krzysiu jak zawsze pomocny. Fajnie ujęłaś ich pierwsze spotkanie :) Czekam jak to wszystko się rozwinie bo podejrzewam,ze jeszcze nie raz się spotkają.pozdrawiam :*
OdpowiedzUsuń